"Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia."
Ryszard Kapuściński

sobota, 15 stycznia 2011

Co tam się jeszcze działo w Afryce dzikiej.

Mimo, że od naszego powrotu minął już tydzień, stwierdziłam, że jeszcze coś napiszę - wątek nagle urwał się gdzieś w stolicy Mauretanii, Nouakchott. A piszę dopiero teraz, gdyż wir zajęć i spraw związanych z uczelnią [czyt. kolokwia] spowodował, że w ciągu tygodnia jakoś czasu nie miałam za dużo.

Wracając do Afryki... Z Nouakchott udaliśmy się spowrotem do Nouadhibou, ponieważ niemożliwe jest pokonanie całej trasy do Dakhli za jednym razem - lokalny transpor
t po prostu nie jest do tego dostosowany. Spróbowaliśmy swoich sił na stopa, jednak szybko zostaliśmy spacyfikowani przez miejscowych policjantów, którzy kazali nam jechać autobusem. Dzięki urokowi osobistemu Ady, która otrzymała od policjanta propozycję małżeństwa i wspólnego prowadzenia biznesu pod tytułem camping, owy policjant załatwił dla nas całkiem sporą zniżkę na przejazd.

W Nouadhibou zabawiliśmy dzień cały nic nie robiąc - tak zwyczajnie przebimbaliśmy dzień zbierając siły na podróż na północ, szczególnie Maciek siły zbierał - jakieś choróbsko go dopadło, na szczęście chwilowe. Jadąc do Dakhli musieliśmy ostro się targować - w tę stronę transport wychodził drożej niż w drugą... Na przejściu granicznym nasze plecaki zostały przeszukane - jedne bardziej dokładnie, inne mniej, a nas się ciągle pytali czy nie mamy narkotyków - swojemu psu, który nas obwąchał chyba nie wierzyli... Dwie godziny spędziliśmy czekając na naszego kierowcę, którego mili celnicy zaprosili na rentgen. W między czasie, żeby nam się nie nudziło, dałam szoł - jak się nie powinno chodzić i zaliczyłam glebę. Bo wyjazd bez gleby, to wyjazd, prawda? Na szczęście obrażenia nie były tak duże jak w Indiach :DJadąc do Dakhli trzeba uważać na miny! Oczywiście każdy z nas musiał sobie zrobić zdjęcie przy takim znaku :-) fot. Iwona Roskosz

W Dakhli spędziliśmy kilka leniwych dni, dokładnie 4 i jeden z nich przypadł na tzw sylwestra. W tym okresie udało nam się zaliczyć kąpiel w oceanie - w końcu uderzyliśmy o taflę (nawet ja z potłuczonym kolanem, a co!) i znaleźliśmy sklep monopolowy, co w tym mieście jest nie lada wyzwaniem! Ów sklep zlokalizowany jest na tyłach hotelu Doumss (jakby ktoś szukał ;)), alkohol w postaci piwa lub wina sprzedawany jest spod lady w cenach wysokich. Iwona zadała bardzo istotne pytanie - czy będzie miał pan jutro otwarte? Jutro, czyli w sylwestra. Pan opowiedział, że nie (wypadało to w piątek, a tam w piątki wiele rzeczy jest zamkniętych...), więc zakupiliśmy ciut więcej niż planowaliśmy. Jako, że stan naszych portfeli nie był zbyt pokaźny ograniczyliśmy się do najtańszego wina i kilku puszek piwa...Dakhla. Fot. Ada BorkowskaDakhla. Fot. Iwona Roskosz

Sylwester zleciał nam raczej spokojnie, nim się obejrzeliśmy minęła północ, poszliśmy na spacer po wyludnionej Dakhli - tamtejsza ludność zbyt hucznie nie świętowała końca roku. Towarzyszył nam Jamal, zwany Jamesem, sympatyczny kelner z knajpki, w której jadaliśmy.
Nasz sylwester w Dakhli. Jak widać wesoło było :) fot. Iwona Roskosz
Następnego dnia.. następnego dnia.. wszyscy umieraliśmy.. najtańsze wino w sklepie nie było zbyt dobrym wyborem. Przed autobusem poszliśmy jeszcze do Jamala na herbatę, a tam aż miło było od dymu ;) Poznaliśmy jego przyjaciół, którzy non stop palili. Domyślcie się co. Byli to ludzie trudniący się handlem białym pyłem, a przewodził im Senegalczyk z jednym okiem i krwawym diamentem na palcu. Według Ady wyglądało to jak "spotkanie partyzantki organizującej akcję Freedom for Sahara" :-) Zrobili nam pyszną herbatkę i koniecznie chcieli wiedzieć jakie ceny są w Polsce tego i owego... Miło się z nimi rozmawiało :) no ale cóż, komu w drogę, temu czas. Zabraliśmy nasze manatki i nocnym, najzimniejszych chyba autobusem, jakim jechałam, udaliśmy się na północ w stronę Sidi Ifni.
W Sidi Ifni czekali już na nas nasi znajomi - Otylka i Rysiek. Fajnie było ich spotkać, razem spędziliśmy kilka dni :) Sidi Ifni to niewielka miejscowość leżąca nad Oceanem Atlantyckim, hiszpańskiego pochodzenia, charakteryzująca się białymi domami z niebieskimi akcentami. Pojechaliśmy tam, ponieważ w przewodniku zobaczyłam zdjęcie miejsca, które znajduje się około 10 km od tej mieściny i które chciałam koniecznie zobaczyć. To miejsce wyglądało to tak:fot. Ada Borkowska
Robi wrażenie, prawda? Powiem jedno - plaża Legzira, tak się to nazywa, było jednym z najpiękniejszych miejsc, w którym byłam. Piękne, potężne łuki skalne zapierały dech w piersiach. Trafiliśmy na zachód słońca - kolory były niesamowite.
Tu jeszcze jedno zdjęcie (czy wam czegoś to nie przypomina?;)):fot. Ada Borkowska

Z Sidi Ifni obraliśmy już kierunek powrotu... Lot od Polski mieliśmy z Fezu i musieliśmy się tam dostać. Niestety Sidi Ifni leży troszkę z boku głównych marokańskich arterii, nie mieliśmy więc wyboru i musieliśmy wskoczyć w autobus odjeżdżający o 5 rano. Nasze organizmy przeżyły szok pobudką o 4 rano... Po drodze mieliśmy kilka godzin przerwy w Marrakeszu - całkiem mi się tam podobało. Dużo ludzi, medina, żyjący plac, gdzie można było sobie poobserwować to i owo - to co lubię. Tutaj popis dał Maciek - stwierdził, że zaprowadzi nas na dworzec. Po kilkunastu minutach, kilku skrętach w stronę niepotrzebną znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, czyli na placu Djemaa el-Fna. Gromkie brawa od nas otrzymał :-)
Marrakesz nocą. fot. Ada Borkowska
W Fezie spędziliśmy dwa dni. To miasto także posiada medinę, jednak kompletnie inną niż Marrakesz. Fez położony jest na wzgórzach, więc czasami wąskie uliczki prowadzą w dół, czasami pod górę. Istny labirynt, w którym zagubiliśmy się już pierwszej nocy. Odwiedziliśmy tam słynne garbiarnie (fuj, ale śmierdziało!) i farbiarnie - trochę musieliśmy się nagimnastykować, by je znaleźć, ale w końcu (oczywiście przy pomocy miejscowych) udało się. Oto one:
fot. Ada Borkowskafot. Ada Borkowska

Pobytem w tym mieście zakończyliśmy naszą przygodę z Afryką. Dla mnie to był pierwszy raz z tym kontynentem, ale już wiem, że nie ostatni! W końcu trzeba będzie odwiedzić Mali :-) ale to może następnym razem... :-)

7 komentarzy:

  1. to drugie zdjęcie tych łuków takie... romantyczne :D:D

    OdpowiedzUsuń
  2. no napisz co Ci to przypomina ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. zbereźnice!wszędzie coś wypatrzą...!

    OdpowiedzUsuń
  4. to by było wyzwanie proszę ja Was! ;P

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziekuję ! Za ten reportaz,zdjęcia no i Kapuscinskiego. Swietne. W czerwcu wybieram sie z tata do Maroka i kazda informacja jest CENNA. Dzieki. Pozdrawiam.Szykujemy podróżplan:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy, fajnie jest przeczytać, że to co piszę przydaje się komuś :) jakbyś miał/miała jakieś pytania, to mailuj śmiało! :-)

    OdpowiedzUsuń