"Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia."
Ryszard Kapuściński

poniedziałek, 5 marca 2012

Ślęża


Na Ślężę chciałam wejść od momentu, kiedy kilka lat temu zobaczyłam ją w oddali z pociągu relacji Wrocław-Jelenia Góra. Siedziała tam, na horyzoncie, majestatycznie wyłaniając się zza mgły i już wtedy kusząc, by zmienić kierunek jazdy. I tak przez kilka lat jedynie przejeżdżałam w okolicach tej góry. Może słowo "góra" to dla kogoś za dużo powiedziane, ale widok samotnego Masywu Ślęży (zwanego także Śląskim Olimpem) wyjeżdżając z Wrocławia naprawdę robi wrażenie.
Wzniesienie ma wysokość 718 m n.p.m i jest najwyższym szczytem Przedgórza Sudeckiego. Wielu osobom wydaje się, że jest to pozostałość stożka wulkanicznego - pewnie ze względu na charakterystyczny kształt góry - jednak to nie erupcje wulkaniczne uformowały Ślężę (bez bicia przyznam się, że też tak myślałam :P). Masyw powstał w wyniku ruchów górotwórczych. Jednak zaobserwować można na nim skały wulkaniczne (głównie w okolicy niższego szczytu - Wieżycy), które są pozostałością po wypływach magmowych. Ok już nie zanudzam geologią, więcej info tu.
Naszą wycieczkę zaczęliśmy od Sobótki, niewielkiej miejscowości zlokalizowanej przy północno-wschodnim zboczu masywu. Na szczyt można dojść kilkoma szklakami, my wybraliśmy żółty i na dzień dobry mieliśmy do pokonania dość strome podejście pod Wieżycę (415 m n.p.m.). Na szczycie tego wzniesienia zbudowana jest z kamienia, dość ciekawa, wieża widokowa. Tutaj zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek. Po drodze odnaleźliśmy szlak niedźwiedzia oraz starożytne rzeźby kultowe, otoczone byle jak płotem z siatki. Na prawdę, nie wygląda to ani ładnie, ani efektywnie.





Na szczycie góry znajdują się trzy obiekty: schronisko PTTK im. Romana Zmorskiego (sala "restauracyjna" w stylu Przeminęło z wiatrem...), kościół oraz telekomunikacyjna stacja przekaźnikowa, która góruje nad tym wszystkim. Spokojnym spacerkiem, z licznymi przerwami, wdrapaliśmy się tam w niecałe dwie godziny. A jako że aura sprzyjała, wokół kręciło się dość sporo ludzi. Przez nasze głowy przeszła nawet myśl, prawie ukształtowana w teorię, że to jakiś szlak zakochanych. Same pary pięły się w górę. Łukasz był jednak lepszy od nich.. Wyprowadził na spacer cały swój harem.



Posiedzieliśmy sobie w schronisku, pyknęliśmy kilka fotek i zaczęliśmy zbierać się w stronę auta. Nie chcieliśmy zbytnio szaleć i zdecydowaliśmy, że wracamy także żółtym szlakiem, jego zmiana mogłaby być dla nas zbyt gwałtownym przeżyciem..


A przy parkingu Krawczu jeszcze raz zdobyła szczyt ;)