"Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia."
Ryszard Kapuściński

czwartek, 20 grudnia 2012

Dzień drugi

Trochę przewrotnie, gdyż dzień drugi oczywiście miał miejsce zaraz po dniu pierwszym, a nie wczoraj ;) Czas mi gdzieś uciekł i niestety Paryż musiał chwilę poczekać na swój moment na blogu!
A dnia drugiego pojechaliśmy zobaczyć Wielki Łuk w dzielnicy La Defense, który stoi na linii przedłużającą tzw. Paryską Oś Historyczną. Jest wielki :) Skoczyliśmy też do Dzielnicy Łacińskiej, ale nie będę się zbytnio rozpisywać - dziś pora na zdjęcia.
 Kasztany wcale nie na placu Pigalle ;)
 Przesuwamy Wielki Łuk! 
 Takie tam przy rurkach.
 Panteon na zewnątrz...
...i w środku.

PS. Tak, wiem, trzeba w końcu [ponownie ;/] zainwestować w dobry aparat...

sobota, 1 grudnia 2012

Dzień pierwszy

Do Paryża doleciałyśmy z jednodniowym opóźnieniem... Ale już tu jesteśmy i zwiedzamy, pijemy kawę, włóczymy się po uliczkach, gubimy się [pierwszy wieczór], odwiedzamy puby i muzea ;)

 Schody do naszego francuskiego mieszkania. Musimy wdrapać się na 6 piętro... :)
 Kawa z rana jak śmietana!
 Fontanna przy centrum Pompidou, do którego nie weszłyśmy ze względu na ogromną kolejkę..
 Trochę niewyraźna Notre-Dame.
 Zaduma nad Sekwaną.
Most miliona kłódek. Z daleka wygląda jak złoty!

wtorek, 28 sierpnia 2012

Brda.

 
Mieliśmy wolny tylko weekend i chęci na spływ kajakowy. Postanowiliśmy więc pojechać nad Brdę. Płynęłam już tą rzeką i tym samym odcinkiem, ale ostatni raz byłam tutaj dwa lata temu, więc powtórka z rozrywki wcale mi nie przeszkadzała. W piątek wieczorem, w strugach deszczu, wyjechaliśmy z Trójmiasta i udaliśmy się w kierunku Borów Tucholskich. Po 21 wylądowaliśmy na polu namiotowym w miejscowości Brda nad Brdą, gdzie czekali już na nas chłopaki z Warszawy. I jak to w piątki bywa, był grill, nawet dwa, było jedzenie, było piwo, było ognisko. Było wesoło, nie było deszczu. Namioty udało się bez rozbić bez problemów, obyło się bez robienia okopów, konieczne jednak były roszady materacowe.
W sobotę chciałam sobie pospać przynajmniej do 8:30, ale wszyscy przecież znają niesamowite właściwości namiotów, które działają jak wzmacniacze dźwięków, przez co leżąc w środku wszystko słychać z podwójną albo i potrójną mocą [nie próbujcie pierdzieć albo bekać w namiocie - WSZYSCY usłyszą w promieniu 20 m]. I tak, wracając do wątku spania, po godzinie 7 [rano] zostałam brutalnie obudzona wywodami na temat wyższości omleta nad jajecznicą, bądź odwrotnie. Kawę wypiłam więc wcześniej niż zamierzałam. Po ogarnięciu się, przetransportowaliśmy się w górę rzeki i zaczęliśmy naszą przygodę z Brdą. Ruszyliśmy z Mylofu, tuż za zaporą. W tym miejscu ma początek także Wielki Kanał Brdy, który mieliśmy okazję podziwiać przy drodze między Rytlem a Zapędowem.
Po kilkunastu metrach nie przestraszcie się wody, która wypływa z rur łączących kanał z rzeką. Jedna z nich - ostatnia - spowodowała, że w kilku kajakach - w naszym też - pojawiła się woda. Mieliśmy więcej szczęścia niż koledzy z jedynek, tam była wywrotka. Tego dnia spłynęliśmy 19 km, w sumie bez większych problemów. Największym problemem byłam ja, kiedy to spanikowałam jak wpadliśmy na drzewo.. Ale wszyscy przeżyli :) Trasa jest fajna, rzeka płynie głównie lasami, więc zwałki są gwarantowane. W naszej ekipie była tylko jedna wywrotka - w sumie nikt nie wie nawet jak się ona zdarzyła :) Po spływie oczywiście wzięliśmy udział w narodowej formie spędzania wolnego czasu przez Polaków, czyli kontynuowaliśmy zabawy z grillem i ogniskiem. A przy okazji powspominaliśmy sobie licealne czasy.
 
 
W niedzielę wstaliśmy niespiesznie i koło południa wskoczyliśmy do kajaków. Tego dnia dołączyło do nas jeszcze kilka osób, więc było weselej. Naszym celem była Woziowoda, do przepłynięcia mieliśmy około 9 km. Na tym odcinku Brda ma trochę szybszy nurt, jest szersza i zapewne bardziej głęboka. Mając w pamięci kajakowe kłótnie z dnia poprzedniego, ustaliliśmy z moim kajakowym partnerem, że tylko jedno z nas wiosłuje. Albo ja, albo on. Zgłosiłam się na ochotniczkę i stwierdziłam, że mogę ja być motorem naszego super kajaka, a Tomek pomagał mi tylko w kryzysowych sytuacjach, czyli gdy na horyzoncie pojawiały się zwalone drzewa. I wszyscy byli zadowoleni [mam nadzieję] :) W Woziwodzie znajduje się całkiem ładne pole biwakowe, może następnym razem zawitamy tam na dłużej?
 
Po spływie z ekipą, która przyjechała tylko na jeden dzień [Asia, Łukasz, Gosia i Sebastian], pojechaliśmy do Swornegaci na obiad i tak nam się tam spodobało, że Łukasz zaliczył jeszcze kąpiel w Jeziorze Karsińskim :)

PS. Wszystkie zdjęcia mam od Arkadiusza Kuli Kulewicza. Dziękuję bardzo :)
PS następne. Ostatnie zdjęcie pokazuje po co m.in. zabieramy chłopaków na spływy ;-)

wtorek, 26 czerwca 2012

piątek, 15 czerwca 2012

Kośna

 

Kośna to niewielka rzeka, płynąca czasami leniwie, czasami nie, pośród lasów i pagórków Warmii. Bierze swój początek w jeziorze Kośno, jednak my nasz spływ zaczęliśmy tuż za nim - przy moście w miejscowości Kośno.  Pierwszego dnia dopłynęliśmy do Pajtuńskiego Młyna, trasa - według niektórych - miała wynieść 17 km, jednak w rzeczywistości było to zaledwie 8, co nas zaskoczyło. Przygotowaliśmy się psychicznie bowiem na płynięcie przez kilka godzin, a tu niespodzianka, po dwóch zobaczyliśmy charakterystyczny, ceglany budynek młyna, z 2 pol. XIX w. Jest to jedyny zachowany na Warmii i Mazurach obiekt takiego typu z zainstalowanym kołem podsiębiernym. Tam, przy lewym brzegu, czekała już na nas Marysia oraz grupa niezadowolonych spływowiczów, którym było za mało. Wspomnę jeszcze o samej rzece. Początkowo, przez około 2,5 km, płynie się lasem, często mając do pokonania urocze i niezbyt skomplikowane zwałki. Dalsza część trasy to głównie spływ przez łąki i pola, pośród trzcin [uwaga, niektórzy się w nich zblokowali] i krowich mord.
Następnego dnia ruszyliśmy spod młyna, zaczynając spływ odcinkiem leśnym. Do stawów rybnych, gdzie mieliśmy przenoskę, do pokonania było 3,3 km, jednak nam wydawało się, że ciut więcej. Może dzięki niespodziance jaką był młyn w miejscowości Patryki [no dobra, przed nią]. Młyn był niespodzianką, ponieważ nikt się go nie spodziewał. Niestety na naszej mapie nie był zaznaczony, a niektórym stworzył małe trudności. Można było go pokonać na 3 sposoby: przepłynięcie pod mostkiem po lewej stronie i wpłynięcie na zwałkę [cyt. Marysię "survival"], przepłynięcie przez próg wodny [z czym poradziły sobie całkiem nieźle kajaki z polietylenu, gorzej miały osoby w laminatach, w tym ja], dobicie do prawego brzegu i przeniesienie kajaka przez prowizoryczny mostek, skonstruowany ze starych desek i drzwi, po drodze mijając góry cegieł. Ostatnią opcję wybrała tylko jedna ekipa - ja i mój kajakowy towarzysz :D
Płyniemy dalej i po kilkunastu minutach i kilku zwałkach dopływamy do stawu rybnego. Tu niestety kończy się przygoda z Kośną [odcinek od mostu drogowego w Kośnie do tego miejsca ma 11 km, w sam raz na jeden dzień ;)], przerzucamy kajaki na Kanał Kiermas, co było momentami karkołomne, szczególne ponowne wodowanie sprzętu. Zejście do kanału jest wysokie i strome, na szczęście wszystkim się udało bez większych szkód.. Samo płynięcie kanałem było momentami urozmaicone, np. w postaci dwóch zwałek, gdzie było tak mało miejsca, że trzeba było całkowicie schować się w kajaku. Gorzej miały osoby płynące kanadyjkami, jedna ekipa przerzucała je ponoć górą ;) Dopływamy do małego, zarośniętego jeziorka i szukamy ujścia. Znaleźliśmy rozwidlenie kanału, my wybieramy Kanał Wiktorii, którym dopływamy do Jeziora Silickiego. Na owym małym, zarośniętym zbiorniku spędziliśmy dwie godziny, kierując ludzi we właściwą stronę.. Tym sposobem z pierwszego kajaka, staliśmy się tzw. czerwoną latarnią ;) Jeżeli wybierzecie się kiedykolwiek na spływ kanałem, uzbroicie się w cierpliwość.
 
Ilość trzcin momentami była tak spora, że trzeba było chować wiosła i chwytając się za rośliny mozolnie przeciągać się do przodu.. Ciekawostką jest akwedukt, tuż przed samym wpłynięciem na Jezioro Silickie. Przecinają się tutaj dwa kanały: Wiktorii, którym właśnie płynęliśmy oraz Elżbiety [ciekawe kto wymyślił te nazwy...]. Niestety nie wdrapaliśmy się na górę rzucić na nie okiem, w tym czasie walczyliśmy z prądem pod owym akweduktem, bowiem Kanałem Wiktorii płynęliśmy pod prąd. Najlepszym wyjściem było wyskoczenie z kajaka i przeciągnięcie go za bystrze, co też uczyniłam. W tym momencie byliśmy już nieźle zmęczeni - trzciny dały nam w kość. Przed nami pozostał ostatni etap - dwa jeziora i między nimi [znowu..] kanał z trzcinami.. Wylądowaliśmy na plaży ośrodka gdzie się zatrzymaliśmy, nad Jeziorem Klebarskim.
Podsumowując - Kośnę polecam początkującym kajakarzom, rodzinom z dziećmi [to już ciut bardziej doświadczonym rodzicom], oraz wszystkim, którzy chcą spędzić jeden dzień w kajaku, bez większych szaleństw [jak np. na Jarze Raduni].

czwartek, 5 kwietnia 2012

środa, 4 kwietnia 2012

Dzień Geografa!

A wiecie, że... dziś, 4 kwietnia, obchodzimy Światowy Dzień Geografa?! :) To bardzo miło, że mamy swoje święto! Wszystkiego najlepszego więc Geografowie! :-)

poniedziałek, 5 marca 2012

Ślęża


Na Ślężę chciałam wejść od momentu, kiedy kilka lat temu zobaczyłam ją w oddali z pociągu relacji Wrocław-Jelenia Góra. Siedziała tam, na horyzoncie, majestatycznie wyłaniając się zza mgły i już wtedy kusząc, by zmienić kierunek jazdy. I tak przez kilka lat jedynie przejeżdżałam w okolicach tej góry. Może słowo "góra" to dla kogoś za dużo powiedziane, ale widok samotnego Masywu Ślęży (zwanego także Śląskim Olimpem) wyjeżdżając z Wrocławia naprawdę robi wrażenie.
Wzniesienie ma wysokość 718 m n.p.m i jest najwyższym szczytem Przedgórza Sudeckiego. Wielu osobom wydaje się, że jest to pozostałość stożka wulkanicznego - pewnie ze względu na charakterystyczny kształt góry - jednak to nie erupcje wulkaniczne uformowały Ślężę (bez bicia przyznam się, że też tak myślałam :P). Masyw powstał w wyniku ruchów górotwórczych. Jednak zaobserwować można na nim skały wulkaniczne (głównie w okolicy niższego szczytu - Wieżycy), które są pozostałością po wypływach magmowych. Ok już nie zanudzam geologią, więcej info tu.
Naszą wycieczkę zaczęliśmy od Sobótki, niewielkiej miejscowości zlokalizowanej przy północno-wschodnim zboczu masywu. Na szczyt można dojść kilkoma szklakami, my wybraliśmy żółty i na dzień dobry mieliśmy do pokonania dość strome podejście pod Wieżycę (415 m n.p.m.). Na szczycie tego wzniesienia zbudowana jest z kamienia, dość ciekawa, wieża widokowa. Tutaj zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek. Po drodze odnaleźliśmy szlak niedźwiedzia oraz starożytne rzeźby kultowe, otoczone byle jak płotem z siatki. Na prawdę, nie wygląda to ani ładnie, ani efektywnie.





Na szczycie góry znajdują się trzy obiekty: schronisko PTTK im. Romana Zmorskiego (sala "restauracyjna" w stylu Przeminęło z wiatrem...), kościół oraz telekomunikacyjna stacja przekaźnikowa, która góruje nad tym wszystkim. Spokojnym spacerkiem, z licznymi przerwami, wdrapaliśmy się tam w niecałe dwie godziny. A jako że aura sprzyjała, wokół kręciło się dość sporo ludzi. Przez nasze głowy przeszła nawet myśl, prawie ukształtowana w teorię, że to jakiś szlak zakochanych. Same pary pięły się w górę. Łukasz był jednak lepszy od nich.. Wyprowadził na spacer cały swój harem.



Posiedzieliśmy sobie w schronisku, pyknęliśmy kilka fotek i zaczęliśmy zbierać się w stronę auta. Nie chcieliśmy zbytnio szaleć i zdecydowaliśmy, że wracamy także żółtym szlakiem, jego zmiana mogłaby być dla nas zbyt gwałtownym przeżyciem..


A przy parkingu Krawczu jeszcze raz zdobyła szczyt ;)

czwartek, 9 lutego 2012

Turkey trip cz.5. - Pamukkale & Hierapolis


Wizyta w wiosce Pamukkale oraz w leżących nieopodal ruinach Hierapolis była naszym ostatnim, niestety, punktem wycieczki. Do Pamukkale, którego nazwa w wolnym tłumaczeniu oznacza Bawełniany Zamek (pamuk = bawełna, kale = zamek), najłatwiej jest się dostać z Denizli, miasta oddalonego 30 min jazdy autobusem (ok. 18 km). Do Denizli przyjechałyśmy tego samego dnia, kiedy deszcze wygnał nas z Selcuk, a droga zajęła nam ok 4 godz i 20tl.

Wylądowałyśmy tam wieczorem, koło 20 wydaje się. Z Denizli zostałyśmy przywiezione darmowym busem, którego kierowca okazała się zarówno właścicielem hotelu przy którym zaparkował. Sprytny, ale także dość popularny, manewr w Turcji i nie tylko. W jakiś sposób wpłynął na nas: patrzcie! jaki jestem fajny! za darmo Was przywiozłem i oczekuję od Was tylko, żebyście obejrzeli mój przybytek!
I tak połowa z turystów szybko znalazła nocleg, w tym i my. Jednak, żeby zmniejszyć koszty, dzieliłyśmy pokój z młodym Amerykaninem Benem, który udał się w podróż po Azji Mniejszej oraz Europie tuż po zakończeniu studiów (czyli całkiem niedawno).
No dobra, tak się rozpisałam i jeszcze nie doszłam do meritum, czyli cudu natury, wapiennych tarasów, które wytworzyły się na zboczach okolicznych wzniesień.


Mimo zimna ruszyliśmy skoro świt, koło 11, ku przygodzie! Na teren Parku można wejść z trzech różnych stron, my skorzystaliśmy z położonego najbliżej wioski oraz pozwalającego od razu wejść w białą, wapienną krainę. Ściągamy buty, choć zakutani jesteśmy w szaliki i kaptury, bowiem po tarasach nie wolno chodzić w obuwiu, co jest bardzo konsekwentnie strzeżone przez licznych strażników. Uważam, że to dobry pomysł, ponieważ już raz o mały włos prawie nie doszło do tragedii, do całkowitego zniszczenia terasów...
Stawiamy pierwsze kroki i czujemy ulgę - woda jest ciepła :) Później niestety to się zmienia, na zamianę jest przyjemna i ogrzewając, na zmianę dość chłodna. Na szczęście nie ma zbyt wielu ludzi, druga połowa stycznia robi swoje!



Ale Pamukkale to nie tylko wapienne terasy. To także przepiękne ruiny miasta Hierapolis, po których spacerowaliśmy przeszło 3 godziny. Jak na owe czasy, czyli od ok 2 w p.n.e, była to metropolia, o czym świadczy chociażby teatr mieszący ok 20 tys. osób czy olbrzymia agora. Znajduje się tutaj także jedna z najlepiej zachowanych i największych nekropolii w Anatolii. Ruiny, kolumny pięknie porozrzucane są na okolicznych zboczach.






I tu w sumie mogę powiedzieć, że nasza wycieczka dobiegła końca. Z Pamukkale udałyśmy się prosto do Afyon, gdzie spędziłyśmy kilka leniwych dni, a następnie ponownie do Stambułu, skąd łapałyśmy swoje samoloty w kierunku Polski. W tym momencie kończy się moja przygoda z Turcją w roku 2011 (no i w niewielkiej części roku 2012 ;))... Jest co wspominać :) A jak się zmobilizuję, t wrzucę jakąś mapkę, z zaznaczonymi miejscami, które odwiedziłam. Dziękuję za uwagę :-)

środa, 8 lutego 2012

Turkey trip cz.4. - Efez


Do Efezu można dostać się dwoma sposobami: autobusem i pociągiem (i oczywiście taxi, czy samochodem, ale podaję opcje najtańsze ;)). Pierwszy sposób jest trochę droższy, ale zapewne szybszy. Autobusy licznie odjeżdżają z głównego dworca autobusowego w Izmirze i dość łatwo jest je znaleźć, wystarczy podążać za okrzykami "Efez, Efez!!!". Drugi rodzaj lokomocji - pociąg - jest tańszy (bilet kosztuje 5,5 tl) i całkiem przyjemy. Podróż trwa około 1,5 godz., a obsługa na dworcu jest dobrze przygotowana na tłumy turystów - bez problemów można dowiedzieć się o godzinach odjazdów pociągów czy kupić bilet posługując się językiem angielskim.
Pociągiem dojechałyśmy do miejscowości Selcuk, która jest bazą wypadową do położonego 3 km dalej Efezu. I od razu dopadł nas kierowca taksówki, z propozycją kursu do antycznego miasta, na co przystałyśmy, bo 1) cena nie była zbyt wygórowana, 2) pogoda była paskudna na spacer.
A sam Efez... Zachwyca. Przynajmniej mnie zachwycił. Są to jedne z najlepiej zachowanych ruin antycznego greckiego miasta. Niesamowicie położony na zboczach łańcucha górskiego, otworzony w kierunku morza, które fale w przeszłości ocierały się o mury miasta. Miasto o bogatej, długiej historii. To tu urodził się i myślał filozof Heraklit (dlatego m.in. Agata chciała zobaczyć to miasto). Przez Efez przewinęły się rządy Greków, Imperium Rzymskie czy rządy bizantyjskie.
Zwiedzanie ruin można rozpocząć w dwóch miejscach: przy bramie wyższej i niższej. My zaczęłyśmy od bramy wyższej - schodziłyśmy z górki ;) Przy obu wejściach znajdują się kasy biletowe, wejście tradycyjnie 20 tl.
Zwiedzanie (opis bardzo skrócony) zaczęłyśmy od agory oraz Odeonu - amfiteatru, który według różnych źródeł, mógł pomieścić od 2500 do 5000 osób.



Następnie zeszłyśmy Drogą Kuretów w kierunku Biblioteki Celsusa. Owa droga prowadziła niegdyś do Świątyni Artemidy. Po drodze minęłyśmy kilka starożytnych fontann oraz męską latrynę, gdzie jak widać w kupie raźniej.




I w końcu doszłyśmy Biblioteki Celsusa, która jest jednym z najważniejszych zabytków Efezu. Obecnie można podziwiać całkiem nieźle zachowaną (lub odrestaurowaną) fasadę, zdobioną rzeźbami cnót i oczywiście zrobić sobie zdjęcie na jej schodach. Pozostała część biblioteki niestety spłonęła dawno temu. Na północ od tego budynku znajduje się, a raczej znajdowała się, agora handlowa, dziś zaledwie niezbyt ciekawy plac ze szczątkami kolumn.



Kierujemy się dalej na północ, idziemy Ulicą Marmurową w kierunku Wielkiego Teatru z III w p.n.e. Niestety, obecnie nie można wejść w każdą dziurę tego miejsca - wyższe części są niedostępne dla zwiedzających. Teatr robi wrażenie, jak sama nazwa mówi, jest wielki. Jego półkole o promieniu ponad 150 m mogło pomieść prawie 25 tys. osób, co na tamte czasy jest sporą liczbą.


I na koniec szybki spacer (deszcz stał się coraz bardziej bezczelny) drogą Arkadiusza (lub zwaną inaczej drogą portową), łączącą port z teatrem, zwiedzenie pobliskiej nekropolii i rzut oka na Gimnazjon Vediusa i jesteśmy przy wyjściu, lub jak kto woli przy bramie niższej, skąd też można rozpocząć zwiedzanie.


Cała wycieczka zajęła nam około 2 godz. Z przewodnikiem zapewne byłoby dłużej, ciekawiej i bardziej pouczająco, ale niestety na taki wydatek nie było nas stać. Podsumowując: polecam. Nawet tym bez wyobraźni.