"Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia."
Ryszard Kapuściński

poniedziałek, 31 maja 2010

MK - Swornegacie

Ostatnio (29.05.2010) w Swornychgaciach odbyła się druga edycja Maratonów Kajakówych, w związku z czym odwiedziłam tę fajną miejscowość leżącą nad jeziorem Karsińskim :) Nasza baza była zlokalizowana nad Jeziorem Witoczno, w stanicy wodnej PTTK. Pojechaliśmy ekpią z wesołego dżipa, a raczej busa, czyli: Andrzej - kierowca, Paweł, Maciek, Anita, Asia, Marysia i ja. Maciek niestety już na samym początku naszego wypadu miał malutki wypadek - przypadkowo wypadł z busa, na czym ucierpiał jego prawy nadgarstek.. Chwilę wcześniej zajadał się rzodkiewkami... Śmierdząca sprawa, cos w nich było pewnie.. Ale cóż, do Sworów zejechaliśmy późno, koło 23, zrobiliśmy to co mieliśmy zrobić, położyliśmy się spać, by po około 5 godzinach powstać niczym zombi i zabrać się do roboty.
Pogoda dopisała, zawodnicy także. Na starcie zjawiły się 44 ekipy, z czego 19 solistów! Najwięcej w historii MK :-) Mi oczywiście przypadło siedzenie na starcie i mecie, ale na szczęście Marysia odsługiwała punkt 7 w tym samym miejscu, gdzie ja siedziałam - nudno więc nie było. Do tego towarzystwa dotrzymywał nam przemiły Janusz z Aquariusa ;)
Zawody, jak to zawody - zleciały szybko, wieczorem odbyło się nawet ognisko, gdzie trafilismy już w dość wesołych nastrojach :D Przy ognisku były nawet śpiewy typu: "O seraaa, seraaa, sreaaaaa" czy "Dżooaaannaaaa, Dżooaaannaaaa" w wykonaniu moim lecz głównie Marysi i Asi ;) W między czasie doszło nawet do smarowania jogurtem spalonych rąk jednego z uczestników.. Śmiechu było co nie miara ;)
A następnego dnia wybraliśmy się na spływ kajakowy (tak, tak! w końcu i ja popływałam) Zbrzycą, super trasa, bardzo malownicza, kilka jeziorek po drodze. Wyszły nam koedukacyjne pary, oczywiście poprzez losowanie.
A tu kilka zdjęć :)Zdjęcia robił też Maciek, na szczęście jego nadgarstek nie przeszkadzał mu w tym zbytnio. Tu możecie je obejrzeć: Maćkowe zdjęcia

Za 3 tygodnie kolejna edycja maratonów w elblągu.. Tym razem nie my ją organizujemy, my w niej STARTUJEMY! I tu ogłoszenie duszpasterskie: szukam chętnej osoby, która ze mną wystartuje na trasie Fun Speed 12,5 km. Jacyś chętni? ;-)


I jeszcze specjalnie za namową Marii Awarii zdjęcie słynnej "konstrukcji x7" stworzonej przez KOBIETY ;)

czwartek, 27 maja 2010

Hajer

Dziś nie będzie o żadnym wyjeździe, przynajmniej moim, ale o czymś bardzo związanym z podróżami :-)
Chciałabym Wam napisać kilka słów o pewnej osobie, którą poznałam w Delhi. Nie wspomniałam o tym spotkaniu wcześniej, ale teraz nadeszła na to pora. Hajera, czyli Mieczysława Bieńka, poznaliśmy w FRRO, czyli w biurze, gdzie jako obcokrajowcy musieliśmy się zarejestrować, po tym jak nie wpuścili nas na powrotny samolot do Europy. Poznaliśmy się zupełnie przypadkiem, siedziałam na schodach, on usiadł obok, mignęło mi w jego papierach słowo "Poland", więc zapytałam się [po angielsku] skąd jest. I okazało się, że rzeczywiście z Polski, a dokładniej z Katowic :-) Następnego dnia spotkaliśmy się przypadkiem na Main Baazar, jednej z ulic Delhi i w rozmowie wyszło, że Grzyb, ja i Hajer wracamy tymi samymi samolotami do Polski! Bardzo się ucieszyłam, ponieważ Mietek to niesamowity gawędziasz, podróżuje od prawie 10 lat, zobaczył dużo, jeszcze więcej miał przygód, których niesamowicie się słuchało.
O Hajerze powstał film - m.in on jest głónym motywem tego postu - "W drodze" w reżyserii Pawła Wysoczańskiego (2008). Skąd taki tytuł? Otóż film opowiada o podróży Mietka do... Dalajlamy! Ale jak dla mnie, to jest to film o spełnianiu marzeń, o determinacji, o osiąganiu postawionego celu. Odniosłam wrażenie, że jego życie uległo totalnej zmianie po wypadku i spakował plecak, by wyruszyć w świat, bo jak to główny bohater powiedział "podróżowanie to nałóg albo narkotyk". Zgadzam się z tym w 100% - podróże wciągają niesamowicie i ten film właśnie to pokazał.
Nie powiem Wam czy udało się Hajerowi dotrzeć do Dalajlamy (choć odpowiedź jest oczywista...), powie Wam za to sam bohater, który teraz przemienia się w autora książki "Podróż Hajera do Dalajlamy". Książka jest podróżą przez jego całe życie, Mietek opisuje tu przygody z licznych wyjazdów na kontynent azjatycki, by finalnie odwiedzić Dalajlamę. Czy mu się uda? ;) Przekonajcie się sami i przeczytajcie książkę. Uwaga! Wciąga! :)
Tak się zastanawiałam czy lepiej jest najpierw przeczytać książkę czy obejrzeć film? Czy może jednak odwrotnie? W sumie to nieważne, polecam to i to, nieważne które pierwsze ;)


poniedziałek, 24 maja 2010

Olsztyn

Tym razem nie będzie o pracy, tylko o przyjemności :-)
Do Olsztyna przyjeżdżam kilka razy w roku. Mieszka tam moja siostra, co jest dość fajnym powodem moich wizyt w tym mieście. I nawet je lubię, nie jest za duże, ale są w nim fajne miejsca, nie tylko imprezowe :) I bardzo fajnie mi się tu relaksuje.
Powodem ostatniej wizyty były 26 urodziny Agaty (sto lat, sto lat!)! Wpadłam w piątek na Puszkina z 3 dębowymi i czekoladą - zapomniałam zabrać z Gdańska wcześniej przygotowanego prezentu - co po chwili spożyłyśmy i moment później wybrałyśmy się na balety. Dotarłyśmy do Sowy, gdzie Pan Waldek przywitał nas tradycyjnym już "Dobry wieczór. Dziś mamy wjazd po 8 zł". I jak to w Sowie, pysznie się bawiłyśmy m.in z Karolkiem, miłym, uroczym Francuzem ;)
W sobotę zrobiliśmy sobie razem z Maliną i Agatą małe karaoke, w repertuarze m.in "Maszynka do świerkania", "Szukałem Cię wśród jabłek" czy pieśni stworzonej przez Agatę wokalistki Edyty Bartoszewskiej ;) A później poszłyśmy na spacer:

gdzie były dmuchawce, latawce i wiatr. I po drodze zobaczyłyśmy takie rzeźby:Cudne. Ale i tak warto tu przyjechać.

sobota, 15 maja 2010

Wyjazd służbowy ;)

Kolejny raz wywiało mnie, w tym roku, na południe Polski, lecz znów nie w jedno, konkretne pasmo górskie, ale w 3 małe porozrzucane od siebie miejscowości. I znowu był to wyjazd służbowy ;) Dużo jeździliśmy samochodem, mało chodziliśmy po górach, był czas na spotkania ze znajomymi czy na piwko w Krakowie. Ale po kolei. W pewną niedzielę, późnym wieczorem wyruszyliśmy do Warszawy i z dwoma butelkami wina wylądowaliśmy, już bardzo wczesnym poniedziałkiem, u Tomka - znajomego Pawła. Oczywiście nie skończyło się tylko na owym winie, ale to już mniej istotne ;) Pół kolejnego dnia spędziłam miło zawracając czas Jędrkowi oraz męcząc go zdjęciami z Indii; a drugie pół w samochodzie pędzącym na południe. Spotkanie w Piwnicznej Zdroju. Przyszło dość sporo osób, tylu się nie spodziewaliśmy, większość znana nam z zawodów z poprzedniego roku, co bardzo ułatwia pracę. Już rok temu mocno uderzyło mnie to, że ludzie tutaj bardzo dużo się uśmiechają. Widać to w ich twarzach, zachowaniu czy w mowie. Coś rewelacyjnego. Mam wrażenie, że są oni szczęśliwi, na takich przynajmniej wyglądają. Prawdę mówiąc też chciałabym mieć takie urocze zmarszczki przy oczach, takie od serdecznego uśmiechu :-) W ogóle Piwniczna bardzo mi się podoba. To takie małe miasteczko, położone w kotlinie górskiej, a teraz pięknie zielone, taką młodą zielenią, pachnące, spokojne. I wiadomość dla zainteresowanych - w tym roku nocleg na MM nie będzie pod Niemcową, tylko znacznie niżej ;) I najpiękniejsze gwiazdy w życiu widziałam właśnie tam. W Chatce pod Niemcową.
Z Piwnicznej polecieliśmy do Krakowa. Przypadkiem trochę, ale wykorzystaliśmy to na wieczorny spacer po Starym Mieście. Byliśmy tam we wtorek wieczorem. Wiecie jak wygląda Gdańsk w tym samym czasie? Śpi. A Kraków żyje pełną piersią. Następnego dnia dość dużo się działo, najpierw spotkanie w Rabce Zdroju, przejazd w ulewie do Opola, spotkanie z Wojtkiem, szybkie piwko (tylko ja oczywiście) i późnym wieczorem wylądowaliśmy w Złotym Stoku, w kopalni złota, którą prowadzi Ela z rodziną. Mówię wam - rewelacja. Miejsce ma w sobie niesamowity, przyjazny urok; położone w dolinie niby w małym miasteczku, a jednak z boku.
Następnego dnia w końcu wyszliśmy w teren :) przeszliśmy trochę kilometrów w okolicach Lądku Zdrój, dyskutując czy zawodnicy będą tutaj biec pod górę czy może lepiej jak tu akurat będą zbiegać. I udało nam się wstrzelić w dzień bez deszczu.. nie było rewelacyjnie ciepło, ale wilgotność nie osiągnęła 100%. W tym mieście robię zawody pierwszy raz, Paweł już wcześniej z nimi współpracował. Chce im się. Burmistrzowi bardzo się spodobała idea zawodów, już myśli jak zachęcić mieszkańców miasta i gminy do wzięcia udziału ;)
A wracając w strugach deszczu zajechaliśmy do Wrocławia, do Martyny, na piasta oczywiście ;) I już wiem, że w czerwcu napiszę co nieco o Wrocławiu.

środa, 5 maja 2010

Kajakowo. Maratony czas zacząć!

W tym roku, podobnie jak w poprzednim, organizuję Maratony Kajakowe (mk). Pierwsza edycja już za nami, miała swoje miejsce w Człopie, małej mieścinie na Pojezierzu Drawskim, w terminie tzw. majówki. I fajnie było. Ugościł nas Sebastian, który w piątek zabrał nas na spływ rzeką Cieszynką, by sprawdzić trasę tuż przed zawodami. Do kajaka wsiadłam z Agatą, płynęłyśmy pierwszy raz razem i powiem, że nie było łatwo; nasze słabe kondycje dały o sobie znać! My, na szczęście dla nas, nie musieliśmy wracać do Człopy rzeką, czyli pod prąd, co mieli do wykonania zawodnicy. I tutaj słowa uznania dla Pani Teresy, najstarszej uczestniczki zawodów, kobiety 75-letniej, która bez problemów pokonała 10 km odcinek trasy (później niestety wróciła autem)! Gdy owa zawodniczka zgłosiła się do mnie w biurze zawodów, pomyślałam, że to jakaś pomyłka. Okazało się, że Pani Teresa w ciągu roku przynajmniej dwa razy jest na spływach kajakówych. Pozazdrościć.
Zawody jak zwykle minęły szybko, wystartowało 30 ekpi dwu i jednoosobowych, część już nam znanych z poprzednich edycji ;) A co do samej Człopy to, nie wykorzystuje ona swojego położenia nad Cieszynką, która świetnie nadaje się na rodzinne spływy kajakowe. Pani burmistrz nawet nie wiedziała, że w okolicy można pływać kajakiem!
W sobotę Sebastian znowu wywiózł nas na spływ, tym razem w górną częśc rzeki, którą spłyneliśmy do Człopy. I było cudnie. Rzeka leniwie meandrowała przez las, czasami trzeba było pokanać zwałkę. Dookoła nas świeża zieleń młodych liści, pachnące trawą powietrze, szum wody, cisza, spokók i momentami bobrowe tamy. Żyć nie umierać :)
I żeby nie było, że nie spędzaliśmy majówki jak wszyscy Polacy - grill też był, a nawet dwa ;)