"Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia."
Ryszard Kapuściński

wtorek, 22 czerwca 2010

MK - Elbląg

Na początek zapraszam do obejrzenia zdjęć Łukasza z Wrocławia :-)

I kolejna edycja Maratonów Kajakowy za nami. Tym razem miała ona miejsce w Elblągu i tym razem nawet ja wzięłam w nich udział! Wystartowałam razem z Pawłem, w super zespole "Dziadek z laską". I nie mogę się powstrzymać, by od razu nie napisać które zajęliśmy miejsce: 5! W naszej oczywiście kategorii (najkrótszej ;)). Dystans 16 km pokonaliśmy w 2 godz 20 min i muszę zaznaczyć, że w większości to zasługa Pawła, bo ze mnie to miękkie flaki są. Ale po kolei.
Do Elbląga przyjechali razem ze mną moi znajomi - Asia & Łukasz (Kas), Kasia & Michał (Kos), a raczej ja z nimi, bo się im wpakowałam z żółtym wiosłem do samochodu (ledwo, ledwo!). Dojechaliśmy więc do Elbląga, w piątkowy wieczór, rozłożyliśmy namioty i wybraliśmy się na MIASTO. Chłopcy i dziewczęta zachwyceni były Nowym-Starym Miastem. Niestety ciężko nam było znaleźć jakiś czynny sklep w tych wieczornych godzinach, nawet taksówkarz nie mógł nam pomóc.. W końcu coś znaleźliśmy! A gdy kładliśmy się spać, to o nasz namioty delikatnie rozbijały się krople deszczu i wtedy uświadomiłam sobie, jak dawno nie spałam pod namiotem i jakie to jest fajne...
Rano wskoczyliśmy w kajaki i zaczęliśmy wyścig! Oczywiście zmęczyłam się już po kilkunastu metrach, ale Paweł dzielnie wiosłował! Trasa taka sobie - płynęliśmy rzeką Elbląg i Kanałem Jagiellońskim - nuda. Ale do Elbląga przyjechała Agata i porobiła nam kilka fotek :-) Już po spływie poszłyśmy na piwko i niestety Aga zmyła się do Olsztyna.. Wieczorem było ognisko, kiełbaski; śpiewów nie było. Ja padłam jak mucha i chyba o 23 już spałam. Ogólnie - pozytywnie :) Fajnie, że przyjechali też moi znajomi i ich rodziny (rodzice Asi wystartowali pod fenomenalną nazwą "Pędzące zające"!), mieliśmy okazję spędzić razem weekend, co ostatnio nie było takie proste :)
A kolejne zawody dopiero we wrześniu i niestety nie będę mogła w nich uczestniczyć, bo ktoś przecież musi stać na mecie!
I zdjęcia dwa:Dziadek z laską.I Aga i ja :-)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Wrocław

To, że pojadę do Wrocławia prędzej czy później było pewne jak burza w lipcu. I nie mogłam tam pojechać z kimś innym jak nie z Kamilą. Spakowałyśmy więc manatki w ostatni piątek, wsiadłyśmy w sauno-pociąg i ruszyłyśmy ku przygodzie, na południe. Doczekać się strasznie nie mogłyśmy, dojechałyśmy po kilku godzinach; nie było kapeli, transparentów i orkiestry; ale to nieważne. Była Martyna, był Bogdan i sam Wrocław! A chłopcy dojechali w sobotę i tym sposobem w piątek odbył babski wieczór, pt. "W poszukiwaniu zaginionego Piasta":W sobotę też go szukaliśmy, tym razem już w większej ekipie, nawet Monia do nas dołączyła! Z czego się bardzo cieszyłam, bo dawno się nie widziałyśmy :-)
Ale chwilę wcześniej zobaczyłyśmy dziewczynkę, która stała pod kamienicą Martyny i wołała: "Gooooosiaa, goooooosiaaa". Straszna była.
Nie będę za dużo pisać co się działo w ten weekend. Zdjęcia możecie obejrzeć u Kamili, a ja kilka tu z nich wrzucam:Mam nadzieję, że chłopcy niedługo wrzucą gdzieś swoje zdjęcia ;)
I już są:
zdjęcia Wojtkowe :-)

A co napisać o samym Wrocławiu? Cóż.. przez chwilę też myślałam, że będę tam mieszkać i to nawet z Martyną i Bogdanem ;) lecz tak mi się losy potoczyły, że zostałam w Gdańsku. Ale i tak uwielbiam to miasto, ma coś w sobie przyciągającego (tylko niestety nie ma morza...), więc może kiedyś.. ;)

A teraz czekamy z Kamilą na przyjazd Wrocławia [i Opola też!] do Gdańska! ;)

piątek, 11 czerwca 2010

Brda w kość Ci da ;-) cz. 2

I zapomniałam napisać, że dnia pierwszego zostawiłam wszystko na głowach Oli, Jędrka i Maćka, by biegać po lesie w mundurze w plamki i strzelać do siebie kulkami :-) A ten młodzieniec postrzelił mnie w nogę. Na szczęście przeżyłam.

wtorek, 8 czerwca 2010

Brda w kość Ci da ;-)

[Na wstępie: mam zdjęcia z MK ze Swórów od Tomka. Miłego oglądania!]


Z okazji Bożego Ciała, firma w której pracuję, zorganizowała 13 raz już (o!) spływ kajakowy. Tzn ja to też organizowałam, żeby nie było, że osiadłam na laurach i nic nie robiłam ;)
Impreza cała miała miejsce w Swornychgaciach (ostatnio chyba moja ulubiona miejscowość ;)), a spływaliśmy Brdą, dwa dni tylko, ale i tak fajnie było, z Mylofu do Gołąbka, z przerwą w Nadolnej Karczmie. Zebraliśmy się w czwartek rano w Sopocie, my, czyli ja, Ola, Jędrek i Maciek, wsiedliśmy, a raczej z trudem wcisnęliśmy się w zielonego matiza i z piskiem opon ruszyliśmy z ulicy Parkowej ku przygodzie.

Czwartek - dzień pierwszy.
Komandor spływu wita uczestników.
Chyba nie muszę pisać, kto nim był ;) Witałam więc uczestników, mam nadzieję, że dość sympatycznie, przy okazji bezwzględnie regulując z nimi pewne sprawy. Nawet trafił mi się taki dialog: ja: ........wie Pan. J: Nie Pan, tylko Jerzy. ja: Jerzu. Dodam, że powiedziałam to z mega powagą, nie będąc świadoma co mi ślina przynosi na język. Olka i Maciej prawie musieli majtki zmieniać. I tak zleciał nam dzień do wieczora, kiedy odbyło się ognisko rozpoznawczo-zapoznawcze. Tu popis dali chłopcy - dzielnie pilnując kiełbasek i wydając piwko ;)

Piątek - dzień drugi
Spływ Brdą: Mylof - Nadolna Karczma, 20 km rzeką
Spływ się rozpoczął. My podzieliliśmy się po debatach długich na pary: Ola - Jędrek (para spływu :D), Gosia - Maciek. I ruszyliśmy na końcu, poganiając od czasu do czasu niektórych spływowiczów.. Bowiem tempo momentami było ślimacze... I niestety. Trafiliśmy z Maćkiem na Pana z dwoma córkami w kanu, który kompletnie nie potrafił na tym czymś pływać. Holowaliśmy go przed 7 km! Cudnie! Jaki trening przed maratonami! ;) A Pan swoim znajomym powiedział, że na holu był tylko 500 m... Czegoś się wstydził? A wieczorem ognisko także było, gitary były i śpiewy też; dość późno dla niektórych się to wszystko skończyło;)

I tu jeszcze mały dopisek, po ostrych słowach Maćka, że nie wspomniałam o jego heroicznej walce z wodą. Wyskoczył dzielny z kajaka [a ja przy tym trochę krzyku narobiłam...], by ratować tonącą Vistę jednego ze spływowiczów... Brawo!!! :-))))

Sobota - dzień trzeci
Spływ Brdą: Nadolna Karczma, 17,5 km rzeką
Tym razem byliśmy sprytni z Maćkiem i wskoczyliśmy jako jedni z pierwszych do kajaka. Płynęliśmy sobie z przodu, czasem stopując spływowiczów i pomagaliśmy naszemu instruktorowi Leszkowi, towarzystwo było przemiłe :-) Dotyczy to także ratowników :-)))
Trasa ta chyba była troszkę bardziej zwałkowa niż dzień wcześniej, kilku spływowiczów się skąpało, niestety wśród nich kilkuletnia Malwinka. Na szczęście dziewczynka po 10 min już się uśmiechała, a od nas na sam koniec dostała dyplom najdzielniejszego uczestnika spływu! Wieczorem - tradycyjnie ognicho, ale już z mniejszą frekwencją.. wszyscy tacy zmęczeni już byli...

Niedziela - dzień czwarty
Bye, bye
I tu się nasza impreza kończy. Koło południa pożegnaliśmy wszystkich grzecznie i wesoło ruszyliśmy w stronę Trójmiasta.

Podsumowanie? Fajnie było :-) Spływ ciekawym odcinkiem, choć trochę wolny. Za dużo roboty nie było, w miarę większych problemów też nie. Żyć nie umierać :-) Tylko jakoś tak nadal nie wyspana jestem...